Wspomnienie o Kazimierzu

1 sierpnia 2021 roku odszedł wspaniały Artysta i mój serdeczny Przyjaciel – Kazimierz Kowalski. Wiekowo różniło nas pokolenie, odległościowo – ponad 200 km, a jednak przez ostatnie niemal sześć lat wniósł do mojego świata wiele barw, uśmiechu i wiary w człowieka. „Więcej serca dajmy światu” – śpiewał w jednej ze swoich piosenek i z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że sam się do tego stosował.

Poznaliśmy się 8 grudnia 2015 roku, kiedy w pięknej sali Oratorium Marianum, mieszczącej się w budynku Uniwersytetu Wrocławskiego, zaplanowany był koncert Kazimierza i Jego artystów z cyklu „W krainie uśmiechu”.

O naszym spotkaniu Kazimierz pisze w swojej autobiografii pt.: „Dyrektorem się bywa, artystą się jest”, więc i ja pozwolę sobie je opisać, tylko nieco pełniej. Tego popołudnia nieopodal, w Teatrze Współczesnym, miałam umówioną z Bajką Mourier – kostiumografką, pierwszą przymiarkę sukni scenicznej do moich nadchodzących koncertów, w których na fortepianie akompaniował mi mój kolega, pianista Maciej Kieres, będący dobrym znajomym Kazia. Współorganizatorem koncertu „W krainie uśmiechu” był Ośrodek Kultury i Sztuki, w którym Maciej również pracuje, więc był obecny w Oratorium Marianum z ramienia OKIS-u.  Z uwagi na to, że miałam jeszcze pokazać Maciejowi zdjęcia sukni zaprojektowanej przez Bajkę, umówiliśmy się, że przyjdę z przymiarki do pobliskiego Uniwersytetu Wrocławskiego i będę mieć przy okazji możliwość wysłuchania koncertu. I tak się stało… prawie, bo ostatecznie nie tyle obejrzałam, co niespodzianie wzięłam w nim udział na spontaniczne zaproszenie Kazimierza.

08.12.2015, gościnny udział w koncercie Kazimierza Kowalskiego w Oratorium Marianum

Byłam już na miejscu, kiedy przyjechał Kazimierz wraz z towarzyszącymi Mu artystami i do teraz żywo mam przed oczyma obraz, gdy wchodzą z korytarza do pomieszczenia stanowiącego garderobę witając się z nami. Za chwilę zaczęła się próba, zajęłam więc dogodne miejsce na pustej jeszcze widowni, usiadłam i podziwiałam charyzmę, moc klasycznych głosów, pięknie brzmiących w akustyce Oratorium Marianum. Kiedy już zapanowała chwila spokoju podeszłam do Macieja rozmawiającego z Kazimierzem, grzecznie dygnęłam przepraszając, że ja tylko na chwilkę i wręczyłam Maciejowi telefon ze zdjęciem projektu sukni. Wtedy Kaziu z zainteresowaniem zapytał: „to Pani śpiewa?”, na co Maciej przedstawił mnie mówiąc, że owszem, występujemy z repertuarem Violetty Villas (której Maciej akompaniował przez ostatnie kilkanaście lat jej kariery). Kazimierz, który z Villas nie tylko się znał, ale i nagrał duet „To świt to zmrok” z musicalu „Skrzypek na dachu”, a ponadto lubił zapraszać artystycznych gości do swoich koncertów natychmiast zaproponował, a właściwie zaordynował, że wystąpimy z piosenką „List do matki”. Był tylko jeden problem – nie miałam z sobą żadnej sukni, w której mogłabym wystąpić, miałam bowiem pierwotnie być li tylko w charakterze widza. Zrodził się pomysł, abym włożyła suknię jednej z sopranistek. I choć Kazimierz w swojej książce „Dyrektorem się bywa, artystą się jest” napisał, że w niej wystąpiłam, to tak naprawdę na 40 minut przed rozpoczęciem koncertu wsiadłam w taksówkę i pojechałam do domu po własną – zbiegiem okoliczności dokładnie taką samą – tyle że o rozmiar mniejszą. Gdy wróciłam do Oratorium Marianum koncert już się zaczął. Czekając na nasze wejście, podziwiałam u Kazimierza niezwykłą zdolność do pięknych zapowiedzi kolejnych arii i pieśni. Wspaniale również zaśpiewał. Przyznam, że w późniejszym czasie nie byłam w stanie zrozumieć, dlaczego Wrocław nie zapraszał Go regularnie, albowiem frekwencja w Oratorium Marianum przeszła najśmielsze oczekiwania – publiczność nie tylko wypełniła miejsca do ostatniego, ale również tłumnie siedziała na podłodze korytarza poza salą, a część osób musiało odejść z kwitkiem. W drugiej połowie koncertu zostaliśmy przez Kazimierza pięknie zaanonsowani i wykonaliśmy z Maciejem „List do matki”.

Podczas koncertu zapowiedziałem naszą „niespodziankę” i ku ogromnemu zaskoczeniu usłyszeliśmy wspaniale wykonaną piosenkę „Do ciebie, mamo” z repertuaru Violetty, przyjętą przez publiczność owacyjnymi brawami zmuszającymi śpiewaczkę do bisu.
Muszę przyznać, że byłem mocno poruszony pięknym głosem Anny Żebrowskiej i poprosiłem o przysłanie do I Programu Polskiego Radia nagrań tej niezwykle utalentowanej artystki. […]
Bardzo się cieszę, że mogłem poznać tak utalentowaną śpiewaczkę o pięknym, szlachetnym głosie, o nienagannej dykcji, a do tego miłą, skromną artystkę.”
– napisał w swojej autobiografii pt.: „Dyrektorem się bywa, artystą się jest.”

Po koncercie Kazimierz poprosił mnie o chwilę rozmowy, następnie otrzymałam od Niego wizytówkę z prośbą o wysłanie Mu na adres mailowy paru moich nagrań. Tak też uczyniłam i od tego czasu grał moje piosenki – najpierw covery, a w późniejszym czasie utwory z autorskiego repertuaru – w zasadzie w każdej swojej audycji „Muzyka Nocą” w I Programie Polskiego Radia aż do tej ostatniej – lipcowej. Każdorazowo Mu za to dziękowałam, a wtedy mówił: „Ależ daj spokój. TAK MA BYĆ.”

Od tamtego czasu, najpierw mailowo, potem telefonicznie byliśmy w stałym kontakcie, albowiem mimo różnicy pokoleniowej cechowały nas niezwykle zbieżne poglądy i podejście chociażby do kwestii artystycznych oraz mieliśmy mnóstwo ciekawych tematów do rozmów. Sam Kazimierz w dużo późniejszym mailu, bo z 5 stycznia 2017 roku napisał mi: „Bardzo się przyzwyczaiłem do naszych pisań, rozmów, spotkań i uwag […] – właściwie zgodnych w różnych sprawach”.

Kiedy w swoich wojażach zahaczał o Wrocław, to przez pierwsze trzy lata – dopóki można było jeszcze palić wewnątrz – siadaliśmy w kawiarni Hotelu Monopol, a później przenieśliśmy się do ogródka (a jesienią-zimą do wnętrza) pobliskiej retro-kawiarni Bohema, gdzie przy espresso i nieodłącznym papierosku (Kaziu) oraz latte (ja) rozmawialiśmy. Bardzo lubił obserwować ludzi, więc zawsze siadał tak, aby widzieć przechodniów. Był mądrym Człowiekiem, dlatego rozmowy z Nim były inspirujące, ciekawe i wartościowe. Dużo wspominał o swojej drodze artystycznej, o czasach dzieciństwa, młodości, o dyrektorowaniu w Teatrze Wielkim, opowiadał o swoich kolegach i koleżankach ze sceny. Słuchałam Go zawsze z najszczerszym zainteresowaniem, bowiem cała moja działalność estradowa zwrócona jest właśnie w kierunku dekad ubiegłego wieku, a więc i prywatnie ciekawi mnie tamten artystyczny świat.

01.06.2020, tuż przed przemieszczeniem się z kawy na obiad przypadkowo spotkaliśmy Prezydenta Wrocławia. Kazimierz podarował mu płytę, chwilę porozmawiali i nastąpiło wykonanie pamiątkowego zdjęcia panów.

Po wypiciu kawy i pogawędce jechaliśmy jeszcze na obiad do Baru Barnaba, w którym panie serwują pyszne domowe obiady i przed powrotną drogą do Łodzi Kaziu lubił się tam posilać. Szczególnie lubił jadać krupnik i barszcz czerwony oraz ogórkową, natomiast do drugiego dania często zamiast ziemniaków zamawiał kaszę gryczaną i kiedy na talerzu zostawała już tylko jej część pytałam: „To co Kaziu? Kasza „po wodecku?””, na co On przytakiwał, a następnie sypał do niej cukier i jadł na słodko. Moje żartobliwe: kasza „po wodecku” wzięło się stąd, że – jak Kaziu mówił – jeść ją w ten sposób nauczył Go Zbigniew Wodecki. Sama nigdy nie odważyłam się spróbować tego połączenia. Na koniec wręczałam Mu Jego ulubionego batonika – „Pawełka” o smaku toffi i ruszał w drogę do oddalonej o ponad 200 km Łodzi.

W 2016 roku Kazimierz wystartował w konkursie na stanowisko dyrektora Wydziału Kultury Urzędu Marszałkowskiego we Wrocławiu i przeszedłszy ów konkurs pomyślnie, w grudniu objął posadę, lecz – jak się okazało już po rozpoczęciu pracy – nie miał żadnej swobody działania w aspekcie stricte kulturalnym, jak chociażby organizowania koncertów we współpracy z Ośrodkiem Kultury i Sztuki, na które miał moc pomysłów. Chciał być zawodowo potrzebny, aktywny. Nie dano Mu niestety tej szansy. Rozczarowany m.in. brakiem możliwości realizowania zamierzeń i planów – a miał ich sporo – złożył wypowiedzenie. W słuszności i wręcz konieczności podjętego przez Niego kroku upewniłam się podczas pewnego urzędowego opłatkowego spotkania, na którym Kazimierz, ja i akompaniujący Maciej Kieres – mieliśmy wystąpić z kolędami. Litościwie przemilczę zachowanie osób obecnych na tym spotkaniu, w każdym razie finalnie Kaziu, a tuż za nim i ja wyszliśmy, nie zaśpiewawszy nawet jednej kolędy. Ale za to zjedliśmy w barze, który mieścił się na parterze, bardzo dobrą zupę.

Tuż przed pożegnaniem się Kazia ze stanowiskiem, 28 grudnia 2016 w Prochowickim Centrum Kultury zaśpiewaliśmy kolędy w składzie z Elżbietą Kaczmarzyk-Janczak, Tomaszem Janczakiem (dyrektorem Filharmonii Dolnośląskiej) i oczywiście Kazimierzem, odpowiedzialnym za tę artystyczną część uroczystości.

Kazimierz lubił wspierać osoby, które uważał za utalentowane, ale – co dla Niego było ważne – również grzeczne. Cieszył się, gdy Albert Memeti, (Albertino – jak o nim mawiał), został zaproszony, by śpiewać w austriackim Grazu. Gdy w tuszyńskim studio robił nagrania z Pauliną Janczaruk, Arkadiuszem Anyszką czy Aleksandrą Borkiewicz, wysyłał mi mailem efekty pracy i wymienialiśmy się spostrzeżeniami – mieliśmy je w zasadzie tak samo pozytywne. Czytam dziś te maile ponownie, z ogromnym sentymentem i żalem, że już nie będę nigdy miała okazji do tak inspirujących rozmów i wymiany uwag, jak miałam z Kaziem.

W 2017 roku – po tym jak rok wcześniej ze swoim operowym zespołem wystąpił na XXII Targach Stowarzyszenia Wydawców Katolickich, Kazimierz zarekomendował mój występ z akompaniamentem Macieja Kieresa księdzu Romanowi Szpakowskiemu. Ksiądz rzeczywiście zaprosił nas, XXIII Targi odbyły się w marcu 2017 na Zamku Królewskim w Warszawie. Kaziu nie tylko zadbał o przelot i noclegi, ale nawet zatroszczył się o to, by udało się sfilmować nasz występ. Zawsze na koncerty biorę kamerę oraz oczywiście statyw, ale w samolocie stanowiłby on dodatkowo płatny bagaż, musiałam więc zrezygnować z zabrania go z sobą. Kiedy w jednej z naszych rozmów wyraziłam drobne zmartwienie, że nie będę mogła mieć zapisu filmowego z tak wyjątkowego miejsca jak Zamek Królewski, Kazimierz po prostu skontaktował się z Kajetanem Tłokowskim, współprowadzącym z Nim często audycje „Muzyka Nocą”, który w efekcie przybył tam z kamerą i sfilmował nas. Cały Kazimierz – nie było dla Niego rzeczy niemożliwych.

W dniu występu przyjechał z Łodzi, aby czuwać i zaopiekować się nami. Po koncercie zabrał jeszcze mnie i Macieja do Polskiego Radia, pokazał studio w którym zawsze prowadził audycje oraz zaprosił na pyszny obiad do radiowego baru, gdzie miałam przyjemność poznać redaktora Adama Rozlacha. Następnie odwiózł nas na lotnisko i dopiero wrócił do Łodzi. Do tej pory żywo widzę w pamięci odjeżdżającego mercedesa i uniesioną przez otwarte okno, machającą nam na odjezdne, rękę Kazia. W swojej przyjaźni wykazywał się troskliwością, czego właśnie wówczas bardzo doświadczyliśmy.

Zawsze dzwonił z pytaniem jak mi poszedł dany koncert, ale sam też po swoich występach zdawał telefonicznie relację, bo oczywiście wypytywałam o frekwencję, o przebieg i czy wszyscy byli w formie, o to czy organizatorzy zapewnili dobre warunki (garderoba, kawa, herbata, posiłek) i czy jest bardzo zmęczony. I na to ostatnie pytanie zawsze padała odpowiedź twierdząca, bowiem niezwykle profesjonalnie i poważnie podchodził do swojej scenicznej pracy i tuż przed każdym występem potrzebował odizolować się i w ciszy skupić nad częścią konferansjerską. Czuł ogromną odpowiedzialność za to, co mówił ze sceny do swojej publiczności.

Polecał też innym moje występy z repertuarem lekkim i tak chociażby poznałyśmy się z panią Janiną z Nowego Dworu Gdańskiego, stałą Słuchaczką audycji Kazia, u której dzięki Niemu wystąpiłam i zawsze później w audycji pamiętała o pozdrowieniach. Potrafił pięknie łączyć ludzi.

To właśnie Jemu zawdzięczam ogromną pomoc w wydaniu w 2019 roku mojej płyty „W szepcie”, z której piosenki grał potem właściwie w każdej audycji.

Lubił sprawiać radość i dzielić się tym, co sam uważał za ważne i mogące wnieść wartość w czyjeś życie. Pewnego razu zadzwonił mówiąc, że jednemu z młodziutkich śpiewaków przekazał wiele zapisów nutowych ze swojej kolekcji. Z kolei w moim archiwum posiadam m.in. podarowane mi przez Kazia książki, w tym jedną z Jego zapiskami, z której korzystał przy tworzeniu jednej z zapowiedzi radiowych o Elżbiecie Ryl-Górskiej, parę przedmiotów wylicytowanych przez Niego podczas corocznych charytatywnych aukcji WOŚP w Jackowie Górnym, Jego płyty, kartki świąteczne, parę innych drobiazgów. Kiedy na potrzeby kolejnych koncertów kupił sobie nowe klawisze, bowiem zależało mu na pełnowymiarowej klawiaturze, te które jeździły z Nim do tej pory, na których akompaniowała Mu Ewa Szpakowska, w lutym 2020 podarował mnie. Cieszył się, że będę miała profesjonalny instrument do pracy nad nowymi piosenkami. I miał rację.

Dziś ten instrument podarowany przez Kazimierza to nie tylko narzędzie pracy, ale również pamiątka.

W styczniu 2020 roku Kazimierz został zaproszony przez Marka Pisarskiego, organistę we wrocławskim kościele św. Michała, do współudziału w koncercie kolęd. Kaziu zakomunikował mi, że zaplanował mój udział z kolędą „Gdy się Chrystus rodzi” i piosenką „List do matki” z repertuaru Violetty Villas. Wszyscy pozostali artyści tego koncertu śpiewali głosami klasycznymi, operowymi, ja natomiast wykonując repertuar zupełnie nieoperowy, a tzw. lekki, rozrywkowy, posiadam kompletnie inną, subtelną emisję głosu, wymagającą śpiewania wprost do mikrofonu. Stresowałam się więc nieco, że w tym pięknym, ale wielkim i długim gmachu kościoła nie będzie mnie słychać, a mikrofon pojemnościowy różnie może sobie poradzić z subtelnym głosem. Na szczęście moje obawy były zbędne. Wszystko poszło dobrze. Ze swoich klasycznych, stałych artystów do udziału w tymże koncercie zaprosił Kaziu wówczas barytona Andrzeja Niemierowicza, od którego otrzymałam już dawno zapowiadaną jego płytę z piękną dedykacją oraz pianistkę Ewę Szpakowską, do której akompaniamentu miałam przyjemność śpiewać. Marek Pisarski zaprosił natomiast kilka solistek oraz chóry „Canta Nobiscum” i „Harmonia-Sygnał” oraz dwoje akompaniatorów. I znów, jak w 2015 roku Oratorium Marianum, tak i w 2020 kościół św. Michała Archanioła mieszczący w sobie kilka takich sal jak Oratorium był wypełniony do ostatniego miejsca! Kazimierz wspaniale poprowadził ten koncert.

Koncert w Kościele św. Michała Archanioła we Wrocławiu

27.11.2019 był dniem, w którym Kazimierz zaczął robić pierwsze zapiski, później stopniowo przybierające kształt książki pt.: „Dyrektorem się bywa, artystą się jest”. Jak mówił zaczęło się z głupia frant – wyjął albumy ze starymi materiałami, zdjęciami i zaczął się zastanawiać, gdzie wtedy był, co robił, kiedy np. wziął pierwszy raz do ręki gitarę… I zaczął to zapisywać. Zadzwonił do mnie wieczorem mówiąc, że ma już 7 stron A4 i pisał – jak to ujął – jak w transie. I tak dzień po dniu było tych zapisków coraz więcej, aż 9 marca 2020 otrzymałam je od Kazia mailem w pliku rtf. Wtedy jeszcze obejmowały one czas do 2 września 1997. Jest to dla mnie ogromnie cenna pamiątka, bo przed korektą i redakcją, więc są to żywe myśli, wspomnienia i spostrzeżenia Kazia – bez jakiegokolwiek filtra w postaci profesjonalnego redagowania.

W maju 2021 otrzymałam od Niego płytę cd z finalną wersją książki do druku, w formie pdf, ale jeszcze bez okładki. Kaziu powierzył stworzenie jej znajomemu grafikowi i miał na nią swój konkretny zamysł. Zależało Mu, aby stanowiło ją konkretne zdjęcie, które jednak jest na tyle „nieszczęśliwe” w kontekście bycia okładkowym, że tło zaburza tu pionowe załamanie kurtyny, stając się elementem rozpraszającym wzrok. Kiedy otrzymałam od Niego dwie wersje okładki stworzone przez Jego grafika, nic jeszcze nie mówiąc Kaziowi poprosiłam Go tylko o przesłanie mi surowego zdjęcia w pełnej rozdzielczości, co uczynił. Pomyślałam, że popracuję nad usunięciem załamania kurtyny, dzięki czemu nareszcie będzie można umieścić postać Kazia blisko centralnej części okładki bez niepożądanych „rozpraszaczy wzroku” w tle. Wszak to On jest tu postacią najważniejszą. Tak też uczyniłam – wyczyściłam obszar kurtyny, co było dość żmudne, a błyszczący materiał z pierwotnego projektu grafika zamieniłam na gradient, lekko urozmaiciłam czcionkę i wysłałam tę pracę Kaziowi. Następnego dnia rano zadzwonił mówiąc, że ten projekt bardzo Mu się podoba i to będzie finalna okładka. Później według wskazówek Kazia zaprojektowałam jeszcze grafikę grzbietu i 22 czerwca wysłałam wszystko do Wydawnictwa Literatura z prośbą, aby profesjonalni graficy osadzili pliki w finalnym szablonie okładkowym i za parę dni otrzymałam od Kazia maila z przesłanym przez Wydawnictwo gotowym szablonem.

Poprosiłam jeszcze tylko o przywrócenie na grzbiecie wedle przesłanego przeze mnie uprzednio projektu zróżnicowanej wielkości czcionki między tytułem, a imieniem i nazwiskiem oraz o odwrócenie kierunku napisów, ponieważ Kazimierz chciał, aby napis był ukierunkowany od dołu do góry. Po poprawce ze strony Wydawnictwa nastąpiła akceptacja projektu. Wielką radość sprawiło mi to, że mogłam dorzucić moją cegiełkę pomocy i wsparcia do Jego dzieła i jednocześnie ogromnie smutna jest świadomość, że nie będę mogła już na własne oczy zobaczyć tej dumy i radości z jaką wręczałby mi książkę, zapewne z piękną dedykacją, którą miał przywieźć do Wrocławia tuż po powrocie z Festiwalu w Ciechocinku.

W dzień Jego urodzin, 30 lipca 2021, przywieziono Mu pierwszą partię egzemplarzy i mógł na własne oczy zobaczyć finalny efekt swojej długiej pracy nad książką… Zadzwonił mówiąc, że te pierwsze 300 sztuk to już jest ogrom i że są ciężkie. Nigdy nie zapomnę, że podczas tej rozmowy, jednej z ostatnich, przekraczałam akurat strumień na szlaku wracając ze Szrenicy do Jakuszyc. To miejsce już zawsze będzie mi się kojarzyć z naszą rozmową o Jego książce. Zależało Mu, aby ukazała się ona właśnie na czas Festiwalu w Ciechocinku. Jestem pewna, że z poczuciem szczęścia podpisywałby kolejne egzemplarze, ciesząc się z zainteresowania nią swoich sympatyków. Smutno, że to się już nie wydarzy…

Czuję tylko ulgę, że los pozwolił Kazimierzowi przed odejściem na wieczny spoczynek zobaczyć gotowe dzieło, przejrzeć je, poczuć satysfakcję i zapewne dumę, że cała Jego długa, mrówcza praca zyskała fizyczny wymiar w postaci książki, na której bardzo Mu zależało. Warto ją przeczytać, ponieważ zapisał w niej mnóstwo ciekawych historii ze swojego artystycznego życia, zaś bardzo bogaty materiał zdjęciowy jest niewątpliwie jej wartością dodaną.

Zawsze pół żartem, pół serio mówiłam Kaziowi, że ma być Honorowym Gościem na mojej 60-tce. Miałby wtedy 89 lat i wyobrażałam sobie, że dożyje co najmniej wieku Bernarda Ładysza, mimo że wiedziałam o Jego problemach zdrowotnych… W ostatnim czasie był bardzo refleksyjny. Mówił, że chciałby jeszcze tak dużo zrobić, a tymczasem zdaje sobie sprawę, że Jego czas jest już bardzo ograniczony. Niestety, ze „sceny życia” odszedł zdecydowanie za wcześnie. Będzie mi brakować naszych codziennych rozmów i Jego obecności.

Po raz ostatni zadzwonił do mnie ze szpitala 1 sierpnia parę minut przed 10:00 rano. Był bardzo słaby. Parę godzin później, tuż po dowiedzeniu się o Jego odejściu zrozumiałam, że chciał się tym telefonem ze mną pożegnać. Zawsze będę Mu wdzięczna, że zechciał ofiarować mi swoją serdeczną Przyjaźń, w której wcale nie chciał być Artystą, a po prostu Człowiekiem i Bratnią Duszą.

Pokój Twojej Duszy, Przyjacielu!